piątek, 17 marca 2017

W starej bajce


 
Czuję się, jakbym żyła w starej bajce, której zakończenia nie znam. Ale wciąż łapię się na tym, że znam tę bajkę…
I że wierzę w „…żyli długo i szczęśliwie.”


 


Mały dom pośród pól pod Łęczycą wciąż czeka. Ma się już ku wiośnie, a on czeka cierpliwie. Dobrzy Ludzie, którzy obiecali sprzedać go M – też czekają. 
Czas upływa, nadchodzi wiosna, a z nią nadzieja i co dzień silniejsze oczekiwanie.
Może już dziś będzie informacja?
Może już dziś wszystko się odmieni?
Może już dziś ...

Czekają również Dzikie Pszczoły M, śpiące w trzcinowych łóżeczkach w pszczelim domku, w namiastce miejskiego ogrodu. Obudzą się z pierwszymi ciepłymi dniami, ze światłem… Byłoby dobrze obudzić je we właściwym ogrodzie, tam, gdzie będą wykluwać się przyszłe pokolenia. Tam, gdzie będą zapylać nasze rośliny…
Czekają psy łaciate, czeka Sfinks, czeka M i ja czekam…

Czekają Pierworodni snując mgliste marzenia o wolności od kontroli rodzicielskiej, przynajmniej tych kilka miesięcy w roku.
Czeka Firma, nie mogąc zdecydować się co do mojej dalszej pracy. Czy w ogóle, a jeśli tak, to gdzie będę dalej wypełniać służbowe obowiązki… Łódź? Sieradz? Kutno? Piotrków?
Czekanie, czekanie, czekanie… Czas płynie, napięcie rośnie.   

Moje Potwory-Ptasiory przeciągają się przez sen, wiercą pod skórą, nie daj Boże, aby się obudziły!  
Niecierpliwa poprosiłam o radę Gabriela, mądrego wróża, który patrząc w szklaną kulę – rzekł: „Wszystko będzie szło powoli, tak jakby miało utknąć w materii, ale ostatecznie jest szansa na sukces, musisz tylko dojść do miejsca, w którym przestanie ci zależeć, musisz zobojętnieć, zluzować, wtedy się uda”.
Potwory-Ptasiory obudziły się. Stan zawieszenia, gdy nie wiadomo co dalej, gdy trudno cokolwiek planować, gdy sens wszelkiego działania i myślenia o przyszłości niknie w niepewności, gdy wiesz tylko, że ten dach nad głową, który teraz cię chroni - nie może dłużej pozostać twoim dachem…

Dość! Trawa i tak rośnie!

Tymczasem papiery przepadają bez wieści w urzędniczych przestrzeniach, bank wystawia na próby. Bank mówi:
- Dam ci kredyt, ale najpierw…
Potem mówi:
- Dam ci kredyt, ale pokaż mi…
- Dam ci kredyt, ale przynieś mi…
- Dam ci kredyt, ale przynieś mi jeszcze…
- Dam ci kredyt, ale musisz jeszcze poczekać…
- Dam ci kredyt, ale…

Zupełnie jak w bajce o Kurce Złotopiórce i Kogutku Szałaputku, który zakrztusił się znalezionymi w polu ziarnkami pszenicy. Wtedy Kurka Złotopiórka pobiegła po ratunek do morza, żeby Kogutkowi dało wody. I tu zaczyna się…
Morze odsyła Kurkę do panien po wieniec, wtedy da wody. Panny chętnie dadzą wieniec, ale w zamian chcą żołądź z dębu, dąb da żołądź, ale najpierw chce łyko z lipy, lipa da łyko, ale najpierw chce krowiego mleka, krowa da mleko, ale chce najpierw siana od kosiarza, kosiarz odsyła Kurkę do Baby po chleb, a Baba chce najpierw mąki od Dziada… Kogutek zaś zakrztuszony leży na polu i czeka… Presja czasu i te rzeczy… Dziad chce pszenicznych ziaren, więc kurka pędem biegnie na pole i przynosi to czego łapczywy kogut nie zeżarł…
„Pofrunęła kurka Złotopiórka na pole. Kłosek pszenicy z resztą ziarnek odszukała. Dziadowi w dziobku przyniosła. Zmełł dziad ziarna pszeniczne na mąkę. Dał dziad mąkę babie. Baba upiekła chleb i dała kosiarzowi. Kosiarz dał siana krowie. Krowa dała mleka lipie. Lipa dała łyka dębowi. Dąb dał żołądź pannom. Panny dały morzu wieniec. Morze dało wody kogucikowi Szałaputkowi.” – pisze dalej w swojej bajce Ewa Szelburg-Zarębina.
Tak to się Kurka Złotopiórka nabiegała żeby „odetkać” zadławionego łakomczucha.
Czemu kojarzy mi się to z obecną sytuacją?
Czekanie wydaje się ponad siły. To nie ja jestem Kurką. To M. Ja nic nie mogę zrobić. 

Żeby nie oszaleć, za namową M, nieśpiesznie zabieram się za porządki. Dotykam przeszłości i pra-przeszłości, segreguję, wyrzucam, oddaję, sprzedaję. Niektóre papiery palę. Po co mi listy od "dyżurnego narzeczonego" sprzed ponad 30 lat?

Nie jest to łatwy proces i wcale nie usypia Potworów-Ptasiorów. Wręcz przeciwnie – zaciekawione wystawiają łby spod kołderek i przyglądają się raz lewym okiem, raz prawym… Szponiaste łapy zaczynają przebierać paluchami, a plugawe gardła skrzeczą, nie dając spać po nocy…

Mam ochotę zostawić to wszystko jak jest, zacząć od początku, od zera, bez pary skarpet i łyżki od herbaty. Odwrócić się, zamknąć i odejść. Ale tak się nie da. Więc znajduję przyjemność w wyrzucaniu. W najbliższą sobotę MPO zabiera tzw. gabaryty, cała dzielnica upstrzona jest rzeczami do wyrzucenia. M z Pierworodnym już wczoraj wystawili stary regał, a właściwie to, co po pięciu przeprowadzkach z niego zostało. Zniknął, prawdopodobnie w czyimś piecu. 

Stary wieszak po babci M, drewniana laska mojej babki (po co ja się z nią przeprowadzałam siedem razy?!), piecyk elektryczny cioci Wandzi, suszarka do naczyń z zaprzeszłego domu (że może się jeszcze przyda), dwa worki tkanin pamiętających realny socjalizm (bardzo dobre tkaniny, dziś takich nie ma) wełna owcza, trzy motki + mieszkańcy, radio Ewa. Nie działa. Słuchałam go w dzieciństwie, gdy byłam chora. Wodery M, zostają. Moje obrazy… Może je wyrzucić? Co ze sobą niosą? Obtłuczony kubeczek prababki… Tyle pokoleń w rodzinie! Zabrać? Żyrandol zakupiony do poprzednio wynajmowanego mieszkania (w sumie prawie 20 lat na wynajętym). M bardzo go lubi. Zostaje.
Pierworodny prycha i parska ze złości w małej piwniczce pod kuchnią. Ale chce drewnianą skrzynkę, koc z ceratą (skąd my go mamy?) i zestaw piaskowanych flaszek.
Wyrzuciliśmy wielką górę niepotrzebnych „przydasiów”, drugą górę usypaliśmy z rzeczy popsutych i niepotrzebnych, kierując się zasadą, że jeśli coś nie było przez nikogo używane rok, znaczy jest niepotrzebne.
Ulga. To jak pozbycie się starej energii, która zapleśniała po kątach, bladym jadem zatruwa powietrze domu. Ale to dopiero preludium…
I zaraz po tych porządkach okazało się, że bank podjął decyzję…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz