Słowem wstępu - bańka.
Opowieść o wiedźmach - babach rosochatych - przyszła do mnie w trudnym czasie. Przyszła i kazała się napisać.Kazała się napisać, kiedy zmarła siwooka staruszka z koczkiem misternie zaplecionym nad przygarbionymi plecami, najdzielniejsza cicha bohaterka dnia codziennego, jaką znałam. Pela. Jest jej po trochu we wszystkich Wiedźmach.
Wejście w alternatywny świat powstający w mojej głowie, pomogło mi podnieść się z depresji i wrócić do normalnego funkcjonowania w "rzeczywistości uzgodnionej".
Nie miałam do końca sprecyzowanej koncepcji twórczej. Miałam natomiast ogromną potrzebę uporać się ze sprawami, które zaistniały jako "mechanizm uaktywniający" niegdyś zaleczoną chorobę. Miałam też potrzebę marzyć. Nie potrafiłam skupić myśli na marzeniach. Ulatywały zbyt szybko. Wiedziałam jednak, że zapis zmusi mnie do utrzymania uwagi w czymś innym niż ówczesne myśli.
Wiedźmy prowadziły mnie krok po kroku w stronę słońca. Mądre staruchy wiedziały co robią. Ożyły w mojej głowie, pomogły przetrawić NADMIAR, uzupełnić BRAKI.
M była pierwszą czytelniczką, ciepłych jeszcze wydruków. Jej entuzjazm zagrzewał mnie do pisania.
Równolegle stało się też coś ważnego - spotkały się dwa światy.
Przyglądając się ludziom, od dawna mam wrażenie, że każdy tkwi w osobnej bańce. Bańce bardzo podobnej do baniek mydlanych, lecz zrobionej z kosmicznie trwałego tworzywa. Nie wiem co to jest. Rozpoznałam natomiast właściwości tej materii. Jest przezroczysta, lekko opalizująca, więc siedząc w swojej - widzę inne bańki wspaniałe i kolorowe. Przyglądając się bliżej czyjejś bańce - postrzegam odbicie własnej.
Łał! Jesteśmy tacy sami!
Łudząco obłudnie złudne złudzenie.
Jesteśmy zupełnie różni - tam w środku bańki tkwi zupełnie inny, niepowtarzalny wszechświat. Budował się przez całe życie, od płodowego poczynając, jest w znacznej części nieodgadniony i nieznany dla samego "mieszkańca" bańki.
Przy pierwszej nadarzającej się okazji - konfrontacja wyobrażeń ze stanem faktycznym i... widzę jak mało wiem o moim własnym bańkowym świecie.
Bańki się nie łączą. Mogą się skleić, wyglądać jak jedna całość, a tymczasem w środku i tak oddziela je ścianka.
Jak więc mogę cokolwiek wiedzieć o bańce innej osoby, skoro dostępne dla mnie jest tylko to co na zewnątrz?
Jest jedna droga.
Zawiła, pełna pułapek, ścieżek prowadzących na manowce, przepaści, piaszczystych dróg, w których stopy zapadają się po kostki, szerokich traktów, niekiedy autostrad, ale i śliskich grani, którymi jednak trzeba jakoś przejść aby dojść do nikłej wiedzy o czyjejś bańce.
Brzmi, jakby to była droga dla śmiałków, rycerzy czy herosów. My jednak pokonujemy ja każdego dnia i to w stosunku do wielu osób (baniek), z którymi się spotykamy.
To rozmowa.
Komunikacja.
Wzajemne słuchanie się...
I spotkania. Te, kiedy widzisz błysk w oku i uśmiech radości na twarzy rozmówcy, bo poczuł się usłyszany.
Na prawdę, ważna jest skuteczność, nie forma. Choć dobrze jest gdy forma sprzyja treści.
Dzięki wiedźmom - Babom Rosochatym, udało się na powrót spotkać dwa światy.
A opowieść zaczęła się tak...
Zioła i pokrzywy
Nie
tak dawno temu i nie tak daleko stąd, w
lesie nieopodal miasteczka pomiędzy trzema wsiami, mieszkały dwie stare wiedźmy.
Miały mnóstwo lat, a ludzie z okolicy nie pamiętali czasów, kiedy ich nie było.
Chociaż mówiono, że dawno, dawno temu przeprowadziły się na wieś z miasta. Ale
dziś trudno w to uwierzyć.
Wiedźmy, jak każdy normalny człowiek, chodziły do sklepu po zakupy, chociaż chleb piekły sobie same, a
masło robiły z mleka od Jóźwiakowej. Wiadomo było, że Jóźwiakowa mądrze karmi
swoje krowy i że u niej mleko najlepsze.
Zbierały więc wiedźmy śmietankę i z niej w wielkim słoju ubijały masło. Nie wychodziło tego
dużo, ale im wystarczało.
Co
miesiąc listonosz Alojzy przynosił im emerytury. Mówił potem, że podobno nawet
miały Internet w chatce.
Listonosz
regularnie odwiedzał wiedźmy. Zapraszały go na herbatę, albo lemoniadę –
zależnie od pory roku – i rozmawiały o tym co słychać u listonosza i we wsiach
i w miasteczku. Alojzy im opowiadał, a potem pytał je o różne rzeczy, dzięki
czemu miał co opowiadać ciekawskim, którzy nie mieli śmiałości sami wiedźm
odwiedzić.
Listonosz
mówił, że chata wiedźm jest widna i czysta, że są w niej suszące się zioła, że
wiedźmy gotują na piecu kaflowym i że zawsze czegoś ciekawego się od nich dowie.
Dały mu zioła na przeziębienie, gdy jesienią przyszedł do nich z katarem,
podpowiedziały jak poradzić sobie z bólem w plecach od noszenia ciężkiej torby.
A kiedy zwierzył im się, że lekarze rozpoznali u niego cukrzycę –
podpowiedziały dietę i zioła, które zatrzymały rozwój choroby. Lubił je i lubił
do nich zachodzić, dlatego też zawsze ich listy i emeryturę zostawiał na koniec
dnia pracy. Miał wtedy dużo czasu, żeby posiedzieć i pogadać. A następnego dnia
opowiadać o wizycie ludziom we wsi.
W drugiej wsi, licząc od chaty wiedźm, mieszkali Adaś i Jacek. Mieszkali z babcią, którą kochali bardzo, bo też i dogadzała im jak mogła, jednocześnie trzymając surową ręką.
Chłopcy posłyszeli kiedyś rozmowę listonosza i ich babci o wiedźmach. Pan
Alojzy z przekonaniem doradzał, żeby do nich pójść, bo one znają sposoby na
różne choroby.
-
A co mnie tam takie wiedźmy pomogą, skoro doktorka nie daje rady! – biadoliła
babka użalając się nad bólem, jakiego doświadczała w stawach i w kręgosłupie.
Adaś,
który zdał już do trzeciej klasy, postanowił wtrącić się do rozmowy.
-
Babciu, do wiedźm nie jest daleko, ja z tobą pójdę! – bardzo był ciekaw tych
wiedźm, które pojawiały się czasem w sklepie, a czasem w kościele, czasem w
rozmowach dorosłych. Jakie to za wiedźmy, co do kościoła chodzą? Powinny gotować
jadowitą zupę z żab i węży i rzucać złe zaklęcia na ludzi. Żal mu było babci,
że ją tak kości bolały, widział jej przygarbione plecy i ręce zniszczone
nieustającą pracą.
No
i poszli. Zabrali ze sobą też sześcioletniego Jacka, bo strasznie chciał.
Wędrowali
przez pachnący lipcowym popołudniem las. Jak będziecie latem w lesie – zwróćcie
uwagę, że o każdej porze dnia i w każdym miesiącu roku - las pachnie inaczej.
Jeszcze
nie podeszli do furtki, a już jedna z wiedźm już na nich czekała.
-
Dzień dobry pani Wasiakowa – powitała ją wesoło – a co to taka wycieczka do
nas?
-
A dzień dobry – wysapała zmęczona drogą babcia – przyszłam, bo listonosz mówił,
że dacie radę pomóc na te bolące kości.
-
No to zapraszam – wiedźma otworzyła furtkę – psy, na swoje! – zawołała do
łaciatych kundli, które niechętnie, ale posłusznie odeszły za dom. Adaś jeszcze
nie widział we wsi takich posłusznych psów.
-
A chłopcy w asyście? – uśmiecha się wiedźma – no chodźcie, chodźcie – zapraszam
panią do domu, bo lepiej będzie porozmawiać, a chłopcy mogą pobawić się na
podwórku. - zobaczyła jednak w oczach Adasia cień zawodu i rzekła – widzę, że
jesteś ciekaw domu. No to chodźcie chłopcy, tylko macie być cicho
– jedna brew uniosła się wiedźmie wysoko do góry, a druga zjechała w dół. Mina
była straszliwa tak bardzo, że aż komiczna i Adaś się roześmiał, ale Jacek
schował się za babcią i tak wszedł do chaty.
Pachniało
ziołami, drewnianym domem, trochę dymem, a trochę czymś, czego nie umiał
nazwać, podobne było do zapachu kościoła. No i pachniało chlebem.
Przy
stole w izbie kręciła się druga wiedźma. Była drobna, niska, miała wesołe
ciemne oczy ogorzałe, pomarszczone policzki i wielki – jak na wiedźmę przystało
– nos. Na nim okulary. Szpakowate włosy krótko przystrzyżone, koszulka polo i
pomarańczowe ogrodniczki. Na bosych stopach sandały. Szczupłe ręce
szykowały herbatę, a uśmiech odsłaniał białe zęby.
- Jestem Melania, Mela – wyciągnęła rękę do każdego z chłopców –
zapraszam na herbatę i chleb z miodem. Wy, chłopcy pewnie też chcecie chleba z
miodem, co?
Adaś
kiwnął głową więc i Jacek kiwnął. Zawsze robił to, co brat.
-
A ja jestem Mira – powiedziała ta, która spotkała ich przy furtce. Była duża,
okrągłą figurę podkreślał fartuch wiązany w pasie, a kolorowa długa suknia
skrywała bose stopy. Zawadiacki koczek siwych włosów na czubku głowy nie dodawał jej powagi, zwłaszcza, że
niesforne kosmyki loczków wymykały się upięciu i wciąż łaskotały wesołą
pomarszczoną buzię.
Babcia
usiadła, a chłopcy ciekawie rozglądali się po dużej, niskiej izbie. Było tu
inaczej niż w domach, które znali. Podłoga z desek, ale nie lakierowana, tylko
woskowana, czysta, błyszcząca, w części kuchennej kafle. Tu gdzie, gdzie
siedzieli przy okrągłym stoliku stały stare meble jakby z dawnych czasów,
ozdobione mosiężnymi rzeźbami. Bliżej kuchni ogromny, drewniany stół z dwiema
ławami do siedzenia, na ścianach obrazy, półki z książkami, nad kuchnią i na
belkach pod sufitem pęczki ziół. Z jednej strony izby drzwi na podwórze, z
drugiej na werandę i do ogrodu. W szczycie krótszej ściany, między półkami
pełnymi starych książek były jeszcze jedne drzwi, ale zamknięte.
Jacek
ciekawie na nie spogląda. Patrzy na Adasia. Tak, jest porozumienie, spróbują
tam zajrzeć gdy dorośli zajmą się rozmową.
-
Niech pani opowie, co się dzieje i co boli – zapytała Mira.
-
Ano, pani Mirko, stawy bolą – jęknęła babcia – całe życie w polu, przy robocie,
to teraz boli.
-
Ano tak – pokiwała głową wiedźma – jak się siebie samej całe życie nie
szanowało, to kara musi być – Mira poważnie patrzyła babci w oczy. Aż babcię
zatchnęło na chwilę, a Mira mówiła dalej – nigdy siebie na pierwszym miejscu
nie stawiała, zawsze do roboty pierwsza, do miski ostatnia, byle co zjadła,
ciepła ani odpoczynku nie znała, nerwów
się najadła w życiu i upokorzeń, lekarzom się nie pokazywała. Tak było?
-
Tak – szepnęła babcia, a chłopcy uważnie słuchali.
-
No to i nie dziw, że kara przyszła – wtrąciła się Mela - ale rada jest. Albo dobrowolnie chłoście i
głodówce się poddać, albo ból cierpieć.
-
Chłoście? – babcia się oburzyła – no co też pani, to już przesada!
-
Mela tak żartuje, pani Wasiakowa, ale w tych żartach prawda. Niech pani
urwie duży pęk dorodnej pokrzywy i miejsca bolesne pokrzywą bić każe, o chłopcy
pomogą, prawda – Mira patrzy na wystraszonych Jacka i Adasia – pokrzywy
nazbierają i babci lanie spuszczą, najwięcej bić trzeba tam gdzie boli. A z
takiego pęczka - Mira pokazuje rękami
objętość – nalewkę zrobić i smarować codziennie nawet i całą zimę, a zwłaszcza
jak chłody przyjdą. A teraz przez trzy dni wiśnie i czarne winogrona jeść, pić
sok z cytrusów wg przepisu, który dam, a potem dieta. Kasza jaglana namaczana
wcześniej osiem godzin w wodzie z solą, albo z octem winnym, ugotować z
warzywami, ale bez ziemniaków, grochu, fasoli i szpinaku. I bez pomidorów, jeść
tak kilka dni, potem włączyć owoce, a po następnych kliku dniach zsiadłe mleko,
twaróg i jajka. Biały chleb i bułki niech pani zostawi w sklepie na półce,
tylko razowiec, mięso na miesiąc odstawić zupełnie. Wszystko, rosoły i wędliny
też.
Babcia
popatrzyła na Mirę, popatrzyła na Melę, popatrzyła na swoje ręce, zamyśliła
się.
Tymczasem
Jacek z Adasiem obchodzą kąty izby i zbliżają się do tajemniczych, zamkniętych
drzwi. Kiedy są tak blisko, że wystarczy zajrzeć przez dziurkę od klucza
usłyszeli szept prosto do ucha, a ciepło oddechu musnęło ich szyje.
-
Ciekawość prowadzi na różne ścieżki, zastanów się, czy wrócisz z łakomej
wycieczki.
Adaś
aż podskoczył, obrócił się, ale za nimi nikogo nie było, a Mela uśmiecha się
przyjaźnie od stołu.
-
Chodźcie na chleb z miodem i mleko chłopcy – Mela wesoło zaprasza do
stołu – Adaś ty już duży chłopak jesteś i mądry. I dobrze się uczysz i masz
dobre, wrażliwe serduszko, a to, że jesteś ciekaw świata to twój skarb – Mela gładzi czuprynę chłopca, potem przygląda się Jackowi – masz chłopie w
rękach talent ogromny, znajdź go szybko! – potem zwraca się do babci
– niech pani dopilnuje, żeby chłopcy mogli dużo rysować i majsterkować, to
ważne.
-
Mówią o was, żeście wiedźmy. Może mają rację. Ale zrobię jak mówicie. No
zbieramy się chłopcy.
I
poszli.
I zrobili tak, jak wiedźmy kazały. A babci się bardzo poprawiło. I odtąd zawsze mówiła wiedźmom „dzień dobry” w sklepie czy w kościele.
I zrobili tak, jak wiedźmy kazały. A babci się bardzo poprawiło. I odtąd zawsze mówiła wiedźmom „dzień dobry” w sklepie czy w kościele.
Urocze :)
OdpowiedzUsuń