piątek, 30 czerwca 2017

Kuna



Mela szła skrajem drogi. Wiatr towarzyszący przeszłej burzy ustał zupełnie. Ciepły asfalt parował po deszczu. Powietrze pachniało przemoczoną zielenią. Było duszne, mimo, że deszcz dopiero co przestał padać.
Lekki koszyk z zakupami bujał się w ręku Melanii, a krok staruszki był sprężysty mimo podeszłego wieku i dusznego powietrza.
- Komary i całe to błonkoskrzydłe towarzystwo powinno jeszcze siedzieć po krzakach, mokro jest i parno, a one lecą na żer. I czemu właśnie do mnie? – mruczała wiedźma pod nosem.
Nagle zobaczyła szarą kulkę poruszającą się środkiem jezdni. W pierwszej chwili nie mogła rozpoznać zwierzaka, bo poruszał się jak porażony prądem. Przyspieszyła kroku. Zza zakrętu wyjechał samochód. Zatrzymał się przed zwierzęciem. Wysiadła nieznajoma kobieta i podeszła do stworzenia. Przypatrywała się chwilę, a potem bezradnie rozejrzała dookoła.
- Halo, babciu, coś tu jest – zawołała nieznajoma w stronę Meli.
- Widzę – odkrzyknęła Mela, idę już, proszę nie ruszać, nie wiadomo co jest temu zwierzęciu.
Po chwili obie pochylały się nad bezradną kupką szaro-beżowych kłaczków.
- Co to?  Łasiczka? – spytała nieznajoma – I co jej jest?
- To kuna – odparła Mela – a co jej jest to babcia nie wie – syknęła łypiąc złym okiem na kobietę.
- Przepraszam – zmitygowała się przejezdna – zobaczyłam zwierzątko, może trzeba je zawieźć do lekarza, jakoś mu pomóc… - kobieta schyliła się i wyciągnęła rękę do zwierzaka – niech pani patrzy jaki brudny i słaby.

Zwierzątko próbowało iść, ale nie miało sił utrzymać się na łapkach. Zaropiałe oczy nie widziały drogi, futro zmierzwione, głowa w jakichś nasionach, czy jajkach owadów, czekoladowy nosek przeciążał ją ku ziemi. Małe uszy nie nasłuchiwały, oczy nie patrzyły. Co kilka sekund ciałkiem wstrząsał dreszcz. Kilka chwiejnych kroków i z
wierzę zatrzymywało się.
- Nie ruszaj! Kuna może ugryźć, choć ta jest bardzo słaba. I chora.
- Ale trzeba pomóc!
- Pomóc trzeba, ale lekarz nie poradzi… - mruknęła Mela nie wiadomo czy do rozmówczyni czy do siebie – niech pani jedzie, ja się nią zajmę.
- A co pani tu zrobi, sama na skraju lasu! – kobieta ofuknęła Melę schylając się do zwierzęcia.


- Nie rusz! – huknęła Mela takim głosem, że kobietę wyprostowało – to zwierzę najprawdopodobniej jest wściekłe! – grzmiała – słuchaj się starszych, może coś wiedzą!
- Nie musi pani być taka niemiła, babciu.
- Widać muszę, skoro jestem – odcięła się staruszka – jak chcesz pomóc, to pilnuj, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Włącz światła awaryjne i pilnuj, żeby nikt się tu nie kręcił.
Mela mówiła tak stanowczo, że kobieta poszła do samochodu. Po chwili pomarańczowe światła migotały na wiejskiej drodze.
Mela wyprostowała się, rozłożyła ramiona na boki i okręciła się wokół własnej osi trzy razy. Spojrzała na kobietę. 
- Nie siedź w aucie, tylko idź na tamtą stronę, gdzie nie ma samochodu, a ktoś może nadjeżdżać.
- A co pani zrobi? – zapytała kobieta nieufnie.
- Nic. Pomogę jej.
Mela poczekała aż kobieta przejdzie kilka metrów. Spotkały się wzrokiem. Mela wyczytała w oczach nieznajomej strach. Uśmiechnęła się do niej zrywając liście z pobliskiej akacji. W rowie znalazła bylicę i krwawnik. Zerwała zioła i potarła nimi ręce i czoło. Przez chwilę wymachiwała wiechciem, jakby odganiała wielką ilość komarów. Wreszcie ułożyła je wokół kuny. Zwierzę ciężko oddychało, od czasu do czasu mocno drżąc.
- Nie bój się, będzie dobrze – szepnęła Mela. Znów rozłożyła ramiona i powtórzyła kręcenie się.
- Zabije ją pani? – zapytała nieznajoma.
- Dziecko, nie przeszkadzaj, to zwierzę się męczy! – wiedźma zatrzymała się wpół obrotu.
Trzeci raz rozpoczęła rytuał. Poczuła wreszcie ochronną moc.
Zwierzę próbowało iść, ale łapy poniosły je do tyłu. Suchy nos potarł o szorstki asfalt. Głowa nie dała rady się unieść.
Mela obeszła kunę dookoła.
- Leśny duchu łakomczuchu, idź do nieba, gdzie ci trzeba, idź do cienia, idź do światła, teraz droga będzie łatwa – mruczała wiedźma. Zatrzymała się za zwierzęciem, wykonała ręką ruch nad futrzastym grzbietem, jakby coś zbierała z powietrza nad kuną, a potem gwałtownie wyrzuciła to coś w górę. Kuna drgnęła, westchnęła głęboko. Mela stanęła przed nią i powtórzyła gesty. Kuna podniosła łepek, zachwiała się i upadła. Mela przykucnęła. Zatoczyła ręką nad ciałkiem jeszcze kilka kręgów i znów mocno wyrzuciła coś w górę. Zwierzę jeszcze raz westchnęło. Otworzyło oczy.  Stare, mądre oczy wiedźmy uśmiechnęły się gdy spotkały wzrok zwierzęcia.
- No, idź, idź… - szepnęła staruszka łagodnie. Widziała jak wzrok kuny odpływa, oddech spłyca się, ustaje. Jeszcze jedno drgnięcie i koniec. – Idź, idź maleńka – szeptała wiedźma z czułością.
 Patrzyła przez dłuższą chwilę na bure futerko, potem uniosła głowę.
W górze nad nią krążył duży czarny ptak. Zakrakał trzy razy i odleciał.
Mela podniosła się z kucek.
- No, już po wszystkim – zawołała do nieznajomej – może pani jechać, ale jak chce pani jeszcze pomagać to proszę zadzwonić do leśników, żeby zabrali ciałko, bo szkoda siać zarazą po lesie.
- Co pani zrobiła? – dopytywała nieznajoma podchodząc bliżej. Przyglądała się ciału zwierzęcia i prawie wyschniętym ziołom. Leżały na wilgotnej jezdni, nie mogły wyschnąć tak szybko.
- A co pani widziała?
- No… odprawiała pani jakieś czary – kobieta była przestraszona.
- Skoro widziała pani czary, to pewnie były czary – odparła Mela – niech pani nie dotyka truchła, niech pani dzwoni po leśników, numer na pewno jest w Internecie, a tu jest zasięg. No, raz dwa, bo się pani przecież śpieszy do starej Miry po zioła na ból głowy…

wtorek, 21 marca 2017

Wiosna, nowy początek.




Wiosna.
Nowy początek, po długiej, srogiej zimie.
Taki banał, a jednak coś w nim jest…
Zwłaszcza, jeśli „długa, sroga zima” trwa większość życia?

Urodziła się 55 lat temu. W dużym przemysłowym mieście. Była drugim dzieckiem, jej starszy o kilka lat brat „rządził w domu”. Rządził, bo… tata pił.


Mama, cicha, łagodna kobieta, pełna troski o dzieci wyznawała zaszczepioną jej zasadę:
Jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi (Mt 5,39). 


Tak wychowała córkę. Codziennie robiła jej śniadania do szkoły, czesała lśniące czarne włosy, kochała miłością oddaną. Jednocześnie wymagała nauki, w której upatrywała szczęścia córki.
Syna nie dała rady wychować, zbyt szybko wymknął się z łagodnych, matczynych rąk do męskiego świata pełnego brutalnej prawdy o ówczesnym czasie.
Anusia rosła na grzeczną dziewczynkę, ładnie odrabiała lekcje, wiązała kokardy w ciemnych warkoczach i nigdy niczemu się nie sprzeciwiała.
Kiedy ojciec pijany wracał do domu… Nie będę tego opisywać, zbyt klasyczne.

Anusi towarzyszył wstyd. Nauczyła się z nim żyć.
Doroślała, piękniała, uczyła się pilnie… skończyła studia i podyplomówkę z zarządzania, była cenionym pracownikiem, z czasem szefem…

Miała może dwadzieścia lat, gdy spotkała Kazimierza.
Kazimierz, przystojny, szarmancki, radosny, mocny i zazdrosny. Sam miał wiele dziewczyn naraz, ale od Anusi wymagał wierności i posłuszeństwa. Znała te zasady, czuła się w nich bezpiecznie.
Nadstawiała więc policzek, znosząc upokorzenia, przemoc psychiczną, z czasem fizyczną, znosząc kolejne panie w życiu Kazimierza, znosząc wstyd... A przede wszystkim – chorobliwą zazdrość Kazimierza. Brała ją za miłość, a tymczasem sama kochała za dwoje…
I tak dalej… i tak dalej. 


Urodził się synek. Późno. Anusia miała skończone czterdzieści lat. Kazimierz ponad pięćdziesiąt.
Niedługo potem Kazio poszedł siedzieć.
Anusia została sama z dzieckiem, starym ojcem-pijakiem i ciężko chorym bratem Kazia. Trzy lata w służbie ojcu, szwagrowi i maleńkiemu jeszcze dziecku. No i wizyty u Kazia. I wstyd…
Wiedziała wtedy co robić, jak zająć się sprawami, jak zorganizować, żeby wszyscy byli obsłużeni i zadowoleni.
Kiedy Kazio wrócił – nie chciała mu wybaczyć, ale nie potrafiła odrzucić kwiatów podanych na kolanach, łez, przeprosin, kajania się u stóp. Puściła w niepamięć...

Podupadła na zdrowiu. Pracodawca pożegnał się z nią w ramach likwidacji zakładu.

Tymczasem synek rósł, rósł, aż poszedł do gimnazjum. Anusia zaś płakała gdy nikt nie widział i uśmiechała się pogodnie do syna. Rozpieszczała go, a jednocześnie wymagała nauki, w której upatrywała przyszłego szczęścia dziecka.
Kazimierz wrócił do codzienności, do normalności zmienionej o tyle, o ile w więzieniu wykształcił, czy może dokształcił, swe naturalne umiejętności. Zazdrosny o Anusię, sam spotykał się z innymi kobietami, nie kryjąc przed żoną romansów. Ręki na Anusię już nie podnosił, ale groził, o dom nie dbał, krzyczał i pieklił się, rozkazywał oczekując pełnego posłuszeństwa.
Któregoś dnia, gdy Kazimierz porządnie narozrabiał po pijaku (oczywiście, że był pijakiem, nie mogło przecież być inaczej) syn zadzwonił po policję.
Kazio, oprócz kilku lat w pace, miał to i owo na sumieniu – pan Policjant prędko założył mu niebieską kartę, a sprawa znalazła się w sądzie rodzinnym.
Obojgu rodzicom ograniczono prawa rodzicielskie poprzez nadzór kuratora.
To dla Anusi było jak strzał w plecy. Wylała potoki łez próbując zrozumieć co zrobiła źle. Przecież dziecko nakarmione, ubrane, dopilnowane w szkole, same piątki i szóstki, czemu sąd jej to zrobił?

Długa droga, którą Anusia przeszła przez następne dwa lata, doprowadziła ją do dnia dzisiejszego.
Oto stoi u progu nowego życia.
Rozwód zamknął rozdział wstydu i poniżenia. Syn został przy matce. Z resztą Kazimierzowi na nim nie zależało, ma inne dzieci z innymi kobietami.
Nigdy więcej nie muszą się widzieć.
Wiosna.
Nowy początek po długiej, srogiej zimie…
Anusia boi się.
Nigdy dotąd nie żyła bez wstydu, nigdy dotąd nie żyła dla siebie…


* * *


Anusia jest.
Istnieje.
Znam ją osobiście.
Przegadałyśmy długie godziny roztrząsając anusine sprawy.
Teraz Anusia płacze, że nie wie jak będzie żyć (bez przemocy, bez pijanego, bez wstydu, upokorzenia, bez nadstawiania policzka) bez…  Ma 55 lat. Całe życie w „strefie komfortu”.
Udało się znaleźć takie zdanie, którego Anusia uczepiła się jak tonący brzytwy. Powtarza je sobie codziennie.
- Anusiu – pytam – jakbyś teraz nagle umarła, to co by ludzie powiedzieli na twoim pogrzebie?
Anusię zatkało. Patrzy ma mnie migdałowymi oczami zupełnie osłupiała.
- Płakaliby chyba – odpowiada drżącym głosem.
- Ale co powiedzieliby?
- Że to straszne nieszczęście, bo dziecko samo na świecie.
- A o tobie co by powiedzieli?
- Nie wiem, chyba coś miłego, na pogrzebach trzeba mówić coś miłego o zmarłym, nie wolno mówić o nim źle.
- A w kontekście wieku?
- Że… - Anusia wacha się chwilę – że… młoda kobita, mogła jeszcze pożyć – odpowiada sama nie wierząc we własne słowa.
- Więc, Anusiu, jaka jesteś?
- Młoda kobita, może jeszcze pożyć – Anusia śmieje się przez łzy, a ja widzę, że zrozumiała nadchodzącą w jej życiu wiosnę…